In Vitro : historia Igrek

W ostatnich dniach dotarł do mnie wywiad Kobiety, która sama siebie nazywa przypadkiem beznadziejnym.. Przeszła bardzo dużo. Pisząc w zeszłym roku wywiady z kobietami, które bezpośrednio spotkały się w metodą IN VITRO, już wtedy napisała mi, że chce wziąć udział w moim projekcie, ale dopiero w momencie, gdy urodzi..
Zapaszam Was zatem na bardzo szczegółowy wywiad z Igrek, matką.. Szczęśliwą matką...
 
 
 

1.     Kim jesteś, czym się zajmujesz?

Witam. Mam skończone 33 lata. Z wykształcenia jestem prawnikiem. Pracuję w instytucji samorządowej. Z moim obecnym partnerem jesteśmy już razem około 6 lat. Uwielbiam podróże, jazdę na nartach, Guns N¢Roses i Kevina w Boże Narodzenie. Moim marzeniem, (jako jedynym jeszcze na chwilę obecną do spełnienia) jest zwiedzić Nowy Jork. To miasto śni mi się po nocach już od wielu lat...sama nie wiem czemu. Uwielbiam oglądać filmy z tym miastem w tle, lubię wszystko, co jest z nim związane. Poza tym jestem osobą bardzo empatyczną, wrażliwą i sentymentalną.  


2.     Co uniemożliwiło Wam naturalne poczęcie?

Z in vitro oswajałam się już praktycznie od około 2004 roku. To było wielce prawdopodobne, że będę musiała z tej metody skorzystać, chociaż przez wiele lat łudziłam się (a raczej miałam cichutką nadzieję), że jednak będzie inaczej. Będąc kiedyś w szpitalu w Lublinie, byłam na konsultacji ginekologicznej i już wtedy Pani doktor powiedziała mi: „niech Pani sobie nie myśli, że jak zajdzie Pani w ciążę, no to będzie mogła Pani sobie tak normalnie chodzić, nosić zakupy itd. ”. Już wtedy mnie tym zmartwiła i zaniepokoiła, choć jeszcze nie wiedziałam, co tak do końca miała na myśli. Zresztą od samego początku miałam problemy i ginekologiczne i reumatologiczne.
Mam toczeń układowy – zachorowałam mając niespełna 14 lat (sam w sobie nie jest jednak przeszkodą w zajściu w ciążę), zespół antyfosfolipidowy, (co wiąże się z poronieniami) ·i hashimoto. Poza tym mam wadę wrodzoną narządów rodnych – dwurożna macica z lewym szczątkowym rogiem, mniejszy lewy jajnik, z którego praktycznie nie ma owulacji i niewykształcony lewy jajowód (nie ma połączenia z macicą), czyli już od samego początku wiedziałam, że mogę zajść w ciążę tylko przy pomocy mojej prawej strony. Ponadto inne problemy  z hormonami, odkąd pamiętam za wysokie FSH...chociaż kiedyś nie wiedziałam, co to znaczy. Przeszłam 3 laparoskopie (usuwanie torbieli i w końcu wodniak prawego jajowodu...a to niestety wiązało się z jego usunięciem). To już raz na zawsze przekreśliło moją szansę na naturalne poczęcie, no, bo przecież bez jajowodów nie jest to możliwe. Starałam się kilka lat naturalnie...Jeździłam na monitoring cyklu, brałam mnóstwo leków, zwiedziłam przez to Warszawę, Lublin, Kraków. Kilka lat temu doszedł kolejny problem – a mianowicie – przedwczesne wygasanie czynności jajników (FSH powyżej 100, AMH poniżej 0,17). To mnie załamało i wtedy usłyszałam: IN VITRO i KOMÓRKA JAJOWA DAWCZYNI!!! To była moja jedyna szansa i droga do upragnionego macierzyństwa. Przez wiele miesięcy brałam jeszcze leki, które teoretycznie powinny obniżyć moje FSH i próbowałam nadal zajść w ciążę. Myślałam, że zdarzy się jakiś cud. Jednak tego cudu nie było. Minęło może coś około 1,5 roku jak stwierdziłam, jak długo mogę brać te leki
i czekać. Bo tak kazał robić mi ówczesny lekarz. Właśnie brać te leki i czekać na obniżenie tego hormonu. Liczyłam...sama nie wiem, na co, tym bardziej, że wiedziałam, że nawet, jeśli uda mi się wyhodować jakieś pęcherzyki, no to komórki w nich zawarte mogą być złej jakości, mogą nie nadawać się do poczęcia nowego życia. Po kilku miesiącach stwierdziłam, ileż można brać te leki, tym bardziej, że efekt po nich był marny. Czas ucieka, ja się starzeję, a tu nic nie posuwa się do przodu. Zmieniłam lekarza...trafiłam do Krakowa, a stamtąd do Warszawy do kliniki. W międzyczasie okazało
się, że mam wodniaka jajowodu. Przepłakałam kilka dni, sięgnęłam po alkohol, ale wstałam, pozbierałam się i zaczęłam swoją walkę. 

3. Co poczułaś, słysząc od lekarza : IN VITRO?

Samo in vitro nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem, gdy jadąc do kliniki, wiedziałam, że to jest jedyne rozwiązanie dla nas. A tym bardziej, jak pisałam o tym już wcześniej, taka opcja istniała u mnie odkąd tylko pamiętam. Liczyłam się z tym, że jak nie uda mi się naturalnie zajść w ciążę, no to będę musiała z tej formy pomocy skorzystać. Odkładałam pieniądze, jakbym wiedziała, że jednak będą mi one na ten cel potrzebne.
Najgorzej przeżyłam wiadomość o tym, że nie będę mogła mieć swoich biologicznych dzieci, że patrząc na nie, nie będę mogła się dopatrzyć w nich siebie, że nie będą one moim odbiciem. Pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się po raz pierwszy, że coś jest nie tak. Zrobiłam podstawowej badania hormonów, gdyż źle się czułam...Miałam napady gorąca
i zimna, pociłam się w nocy, nie mogłam sypiać przez to. Czułam, że coś jest nie tak. Odbierając wyniki zobaczyłam bardzo wysokie liczby ( coś około 70 FSH). Wiedziałam już, że jest źle, patrząc na normy obok. I rzuciło mi się w oczy słowo MENOPAUZA. Jak to? Przecież to niemożliwe, ja jeszcze nie mam nawet 30 lat? Pamiętam jak dziś, że wtedy miałam wizytę u dentysty. Pojechałam pod gabinet i z auta zadzwoniłam do lekarza, by mu o tym powiedzieć. Długo rozmawialiśmy. Zszokowało mnie to, co usłyszałam, że już nie mam własnych komórek jajowych, że moja rezerwa się wyczerpała, że jedyną moją szansą jest komórka dawczyni, że kobieta ma określoną ilość komórek w ciągu swojego całego życia i one się wyczerpują.. nie tak jak u mężczyzn, że produkcja plemników trwa praktycznie przez cały okres ich życia. Poryczałam się, zadzwoniłam do swojego chłopaka, by do mnie od razu przyszedł, odwołałam wizytę u dentystki. To był dla mnie koniec. Szok! Dramat!! Doktor kazał powtórzyć badania. Być może to pomyłka w laboratorium. Kolejny wynik powyżej 100. Ryczałam cały wieczór, sięgnęłam po alkohol. Potem brałam leki na obniżenie tego hormonu. Jednak nawet, gdy się to udało nie było komórek. Gdy trafiłam do kliniki w Warszawie znowu wszystko wróciło. Pononie usłyszałam słowo KOMÓRKA DAWCZYNI. Znowu był płacz, rozpacz i żal do losu i do wszystkich wokół. Jak to komórka dawczyni? Skąd ja ją wezmę? Czy muszę komuś za nią zapłacić? Czy muszę szukać takiej kobiety? Myślałam, to już koniec. Nigdy nie będę miała dzieci. I wyobrażałam sobie w myślach, jak ma wyglądać moje dalsze życie bez nich. Nie znałam jeszcze całej procedury.  

3.     Jak wyglądało przygotowanie?

No i zaczęły się przygotowania. Najpierw trafiliśmy do Pani doktor D.-J., która po pierwszej wizycie miała nas przekazać do dr Z. Jednak tego nie zrobiła
i poprowadziła nas do transferu. To był nasz pierwszy błąd w staraniach. Dowiedziałam się wówczas, że zostaję zapisana na listę oczekujących na komórkę jajową dawczyni. Najpierw na listę rezerwową, a potem w miarę przesuwania się na niej osób na listę główną. Czas oczekiwania na dawstwo to około 2 – 3 miesiące. My chcieliśmy 2 komórki od razu, by zwiększyć swoje szanse na poczęcie. Czas oczekiwania strasznie mi się dłużył. Nic w tym czasie nie robiłam, jeśli chodzi o leczenie. Po prostu czekałam i brałam podstawowe leki. Gdy zadzwonili do mnie z laboratorium, że są dla nas komórki, byłam szczęśliwa, że zaświeciło się światełko w tunelu, że coś wreszcie drgnie i ruszy się
do przodu. Zaczęłam brać leki na wzrost śluzówki macicy. Kiepsko rosła. Trzeba było zwiększać dawki leków. A jak wiadomo endometrium musi mieć odpowiednią grubość, by zarodek mógł się w nim zagnieździć. Jeszcze lekarz z Lublina mówił mi, że to jest taka jakby pierzynka otulająca dzidziusia. Zaczęłam plamić w trakcie przygotowań, potem krwawić. Znów zwiększono mi leki. Ustąpiło. Za pierwszym razem zapłodniły się obydwie komórki i obie mi podano. Transfer robiła dr S. Nie znała mnie, pierwszy raz widziała w dniu zabiegu. Nawet nie przepisała leków przeciwzakrzepowych...Musiałam się sama o nie upomnieć. To był pierwszy minus dla kliniki w Warszawie. Tak dużo pieniędzy tam
zostawiamy, a tu takie sytuacje mają miejsce. Człowiek jest tylko człowiekiem i popełnia błędy, ale w tej sytuacji nie powinno mieć to miejsca. Byłam pełna optymizmu i nadziei, że się uda. Leżałam cały czas, oszczędzałam się, poszłam na zwolnienie lekarskie. Jednak nie udało się. Beta poniżej 2, następny wynik jeszcze niższy. Nadzieja umarła.. Płacz, rozczarowanie, żal.

      Zmieniłam lekarza na dr Z. Żałowałam, że nie zrobiliśmy tego wcześniej. Znów ta sama procedura. Oczekiwanie kilka miesięcy na komórki, zapłodniło się 2. Jak zwykle w trakcie przygotowań krwawienie i zwiększenie hormonów, by je zahamować. To był
drugi nasz błąd. Przez to dr podał mi tylko 1 zarodek. Drugi poszedł do zamrożenia. I znowu się nie udało. Ubłagałam dr, by nie czekać, a podać mi zamrożony zarodek już w kolejnym cyklu. To był trzeci nasz błąd. I znowu kolejna porażka. Stwierdziliśmy razem z dr, by kolejnym razem nie podawać zarodków jak będę krwawić, a przerwać całą procedurę i poczekać do kolejnego cyklu.

Mi już zatarły się te transfery i sytuacje w pamięci, jakie wtedy miały miejsce. Myli mi się to. Może mój mózg próbuje je wymazać. Pamiętam jednak uczucia, jakie mi wtedy towarzyszyły. Od wielu lat nie mogłam patrzeć na dzieci, na matki z dziećmi, zazdrościłam. Płakałam, jak dowiadywałam się, że kolejna moja koleżanka lub ktoś
z rodziny będzie mieć dziecko. Nie chciałam jeździć tam, gdzie są dzieci. Nie chciałam na nie patrzeć. Choć przecież bardzo ich pragnęłam. Nie mogłam patrzeć na szczęśliwe Matki. To bolało. Bardzo bolało...Przez wiele lat. Było we mnie mnóstwo jadu. Zmieniłam się bardzo. Odizolowałam od ludzi. Uświadomiła mi to kiedyś koleżanka, która znała po części mój problem. Byłam bardzo egoistyczna, myślałam tylko o sobie, o swoim problemie i nie chciałam tego zmieniać. Nie chciałam do ludzi. Choć innym, którzy nie wiedzieli, że mam problem, nic nie pokazywałam. Założyłam na siebie taką skorupę, pancerz, by nikt czasem się o tym nie dowiedział. Wstydziłam się tego. Czułam się gorsza. Bo nie mogłam mieć dzieci
!!!

Po 3 nieudanym transferze dowiedziałam się od koleżanki o bezpłatnych konsultacjach u dr L., samego guru Kliniki. Skorzystaliśmy. Zmieniliśmy trochę całą procedurę starań. Zrobiłam histeroskopię. Troszkę to przeciągnęło się w czasie, ale w końcu wróciliśmy do gry. Dużo czytałam, rozmawiałam z ludźmi. Chciałam wykorzystać wszystko, co daje mi medycyna i nie tylko, by w końcu się udało. Znów zaczęłam krwawić. Odpuściliśmy za namową dr Z. Poczekaliśmy jeden cykl i wróciliśmy do gry. Zmieniłam leki, zaczęłam brać dodatkowo Rutinoscorbin na uszczelnienie naczyń krwionośnych, Witaminy B6 i B12, (bo wyczytałam, że zwiększają szansę na zagnieżdżenie), zrobiłam scratching endometrium, dr L. zaproponował mi 3 komórki ( przetrwały 2 i te dwie mi podano), skorzystałam z akupunktury przed i po transferze, czekaliśmy z hodowlą zarodków do 5 doby, by osiągnąć stadium blastocysty (jednej się to udało). Poszłam na urlop tym razem, a nie na L4, by jak gdyby nigdy nic wrócić do pracy, jak się znowu nie uda. Znowu leżałam, dbałam o siebie, mówiłam do brzucha, czytałam książkę na dworze, bo to już był koniec kwietnia, i myślałam, co zrobię, jak się nie uda? Jak dalej żyć, bo wykorzystałam już wszystkie możliwości? Jeśli teraz się nie uda, no to jak w ogóle może się udać, gdy przy tylu różnych pomocach będzie klapa? Wsłuchiwałam się w swój organizm, kiedy moja fasolka się zagnieżdża. I tak mi się wydawało, że czuję to. Poczułam lekki ból
w podbrzuszu przez parę sekund kilka dni po transferze. To musiało być to! Choć wtedy to były tylko i wyłącznie moje odczucia. Szóstego dnia po transferze chciałam zrobić test ciążowy. Bałam się strasznie. Mój chłopak powiedział mi – nie rób, co zrobisz, jak nic nie wyjdzie? Będzie Ci przykro, a to wcale jeszcze nie będzie przesądzone, a gdy się okaże, że jednak jesteś w ciąży, no to zaszkodzisz może dziecku stresem. Zrobiłam go jednak na 2 dzień rano. Musiałam. Już nie mogłam tak dalej. Nie mogłam żyć w tej niepewności. Bardzo mnie to męczyło. Ty bardziej, że w przypadku podania blastocysty, już w 3 dpt (dniu po transferze) betaHCG powinna być pozytywna. Poszłam do wc i zrobiłam test. Jak zwykle nie chciałam na niego spojrzeć. Bałam się. Jednak musiałam. I zobaczyłam 2 kreseczkę! Była jeszcze słaba, ale była. Nie mogłam w to uwierzyć. Zawołałam mojego partnera. On nic nie widział. Zobaczył dopiero potem. Powiedziałam swojej mamie:
„Mamo – chyba jestem w ciąży”.
I pamiętam, jak mi odpowiedziała: „To dopiero początek drogi”. Nie myliła się, jak również sprawdziły się słowa Pani doktor z Lublina. Leżałam całą ciążę, byłam aż 7 razy w szpitalu, krwawienia, plamienia, odklejanie trofoblastu, bóle brzucha nieznanego pochodzenia...Jednym słowem ciąża bardzo wysokiego ryzyka. Strasznie bałam się potem robienia testów z krwi kilkakrotnie i pierwszego usg...Nie mogłam uwierzyć, że mi się udało, że to się w końcu stało. Panikowałam, że nic nie wyjdzie, że nic nie zobaczę na tym monitorze. Osoby, które ze mną wtedy rozmawiały, wiedzą, że byłam nie do zniesienia.

Urodziłam w 8 miesiącu ciąży, w 1 dniu 35 tygodnia odeszły mi wody. I tak długo wytrzymałyśmy. Tak mówili lekarze. Moja córeczka jest wcześniaczkiem.
W pierwszej dobie życia była przewożona na OIOM do inkubatora, bo miała problem
z oddychaniem. Teraz skończyła już 4 miesiące. Jeździmy na różne konsultacje i jest pod opieką lekarzy ze względu na wcześniactwo, ale jak na razie rozwija się prawidłowo. To już jednak inna, następna historia.  

5. Co w całej procedurze jest najtrudniejsze? Przez co przeszliście?

           Według mnie najtrudniejsze było czekanie na wynik betaHCG. Chyba większość dziewczyn, opisując tutaj swoją historię, czuło podobnie. Cała ta procedura i przygotowanie było okupione nadzieją, że się uda, a tu przychodził taki moment, że nie można już było nic zrobić, nic poprawić, nic zmienić, tylko czekać na wynik. Mnóstwo myśli kłębiło się wtedy w głowie. A co będzie jak się nie uda, znowu trzeba będzie zaczynać od początku. Znów płacz, rozpacz, żal, smutek. Przypomnę, że ja nie miałam żadnych zamrożonych komórek. Musiałam znów czekać około 3 miesięcy w kolejce, by do mnie zadzwonili
z laboratorium, że są dla mnie komórki.

Zaraz po transferze jesteś pełna nadziei, że będzie dobrze. Leżysz, głaszczesz brzuszek, mówisz do niego i doszukujesz się objawów: najpierw zagnieżdżenia się zarodka, a potem ciąży. W miarę upływu dni ta nadzieja w Tobie słabnie, masz coraz mniej wiary, że się jednak uda. To przez strach, paniczny strach, że kolejny raz się rozczarujesz, że kolejny raz Bóg wystawia Cię na tak trudną próbę. W końcu przychodzi ten 6, 7, 8 dzień po transferze
i zastanawiasz się, czy zrobić ten test, czy może jeszcze poczekać, czy może już coś wykazać czy nie. Jak zrobisz i nic nie wyjdzie, no to masz jeszcze nadzieję, że może za wcześnie zrobiłaś i dlatego nic nie wyszło? Jednak już wtedy ta nadzieja jest słabsza, zasiało się ziarnko niepewności, nadzieja
słabnie. Ciężko jest opisać emocje, które towarzyszą Ci w dniu, kiedy robisz betę i jak potem czekasz na jej wynik. Mi się trzęsły ręce. Mało powiedziane...Trzęsłam się cała. Czy to nawet jak robisz zwykły test ciążowy? Jak wpatrujesz się w niego i próbujesz na siłę wypatrzeć tą drugą kreseczkę, nawet najcieńszą, pod światło. Albo boisz się na niego spojrzeć. Bo to jest pierwszy sygnał tego, co się zdarzy w najbliższej przyszłości. 

6. Jesteś mamą? Czy myślisz, że jest inaczej niż gdybyś zaszła w ciążę naturalnie? Jak wygląda Twoje macierzyństwo? Jesteś szczęśliwa?

Tak, jestem Mamą. Najszczęśliwszą na świecie. Jest ciężko...wiadomo. Dni bywają różne, gdyż dzieci są zazwyczaj absorbujące. Nie mam czasu na nic. Czasami nawet na to, by się uczesać. Nie wspomnę już o posprzątaniu w domu. Nie zamieniłabym jednak tego stanu na nic innego. Nie ważny jest już porządek w domu, czy zrobiona fryzura i makijaż. Dziecko zmienia wszystko. System wartości się zmienia. Zmienia się Twój cały świat. Dziecko go zmienia. Bo dziecko jest nim. Całym Twoim światem. Nie wiem, jakby wyglądało moje macierzyństwo,  gdybym zaszła naturalnie w ciążę. Bo jest różnica między zajściem naturalnie bez starania się i starając się tak jak ja. Jeśli nie miałabym problemu z poczęciem dziecka to myślę, że po pierwsze nie byłoby mnie teraz tu i teraz, nie pisałabym tego wywiadu, bo nie byłoby takiej konieczności. Po prostu bym się nad tym nie zastanawiała. Gdyby udało mi się jednak zajść w ciąże naturalnie, ale przechodząc tą drogę, którą przeszłam, tylko bez usuwania jajowodu, to chyba myślałabym tak jak myślę teraz, czyli że dziecko poczęte z in vitro lub gdy kobieta musiała przejść długą lub trudną drogę do macierzyństwa lub i jedno i drugie, czy to byłoby naturalne poczęcie czy inseminacja czy in vitro, to uważam, że takie dziecko kocha się po prostu......INACZEJ!!! Nie mniej nie więcej tylko po prostu inaczej!

7. Czy jesteś/byłaś w stanie walczyć za wszelką cenę? Gdzie była granica, jeśli w ogóle była?

TAK, byłabym w stanie walczyć za wszelką cenę i do samego końca.
Ja miałam 4 transfery. Wiem, znam dziewczyny, które miały ich mniej, ale
i znam takie, które miały ich o wiele więcej niż ja. Uważam, że każdej z nas się uda prędzej czy później...Tylko nie każda z nas się o tym przekona, bo kobiety rezygnują z różnych powodów...Psychicznych, finansowych, zdrowotnych itp. Ja walczyłabym do końca. Zawsze powtarzałam, że póki mam macicę, mogę zajść w ciążę. I tego się trzymałam. Choć strasznie się bałam, że mogę i ją stracić, patrząc na moją przeszłość zdrowotną. Schizowałam, by mi jej czasem nie usunęli podczas laparoskopii czy histeroskopii. Człowiek w pewnym momencie już wariuje. Nie było żadnej granicy....nawet finansowej. Mi akurat starczyło pieniędzy na leczenie, ale gdyby brakło, wzięłabym nawet kredyt. Ryzykowałam wszystko...przede wszystkim zdrowie, a nawet i swoje życie, gdyż przy moich problemach zdrowotnych nie powinnam aż tak bardzo
ryzykować. Przy toczniu nie można brać leków hormonalnych,
a wiadomo, że przy in vitro bierze się ich mnóstwo.

Byliśmy u dr Z. pokazać naszą Niunię. Powiedział mi wtedy, że takiej pacjentki jak ja nie da się zapomnieć, z taką determinacją i siłą walki, która ryzykowała wszystko.  

8. Czy zmieniłabyś coś, gdybyś mogła cofnąć czas?

Zmieniłabym wiele rzeczy. Przede wszystkim to, że powinnam od razu trafić do Warszawy, a nie tracić kilka lat na inną klinikę. Ponadto powinnam się jak najszybciej przenieść do dr Z., a nie poddać transferowi Pani doktor, która nie znała mojej historii. Kto inny mnie prowadził i przygotował, kto inny robił transfer...Tak nie powinno być. Poza tym krwawiłam kilka razy...Nie powinnam dopuścić wtedy do zabiegu. Powinnam przerwać procedurę i poczekać do kolejnego cyklu. Jednak tak bardzo chciałam już, teraz, natychmiast, za wszelką cenę. Jednak człowiek uczy się na błędach.

9. Co możesz powiedzieć innym mamom, tym starającym się od wielu lat, tym, których kolejne IN VITRO zawodzi?

Nigdy nie zwątpcie, nie straćcie nadziei i wiary. Ja na moją Córeczkę czekałam prawie 12 lat. Zawarłam nawet pakt z Bogiem...tak po cichu...Dla nas obojga tylko. Chodziłam codziennie do Kościoła, potem do Kaplicy, modliłam się za Nią, za to by Ją mieć.
Bóg zawsze wysłuchuje naszych próśb. Od momentu jak trafiłam do Novum, a jak zaszłam
w ciążę minęło około 1,5 roku. Od momentu jak chciałam zostać matką kilkanaście lat. Marzenia się jednak spełniają...ja jestem tego przykładem. Mi się udało. Wam też się uda prędzej czy później. Były momenty zwątpienia, żalu. Nie zliczę litrów wylanych łez. Modliłam się o Nią, marzyłam o Niej, a nie potrafiłam tak do końca uwierzyć, że mogę Ją mieć, że zostanę Mamą. A z drugiej strony nie potrafiłam sobie wyobrazić życia bez Niej, życia samemu. Każda z nas zasługuje na to, by zostać Matką. My w szczególności. Te, co tak strasznie pragną. Pragną zobaczyć drugą kreseczkę na teście ciążowym, wyobrażają sobie jak to jest mieć brzuszek wypinając go przed lustrem i szukają objawów ciążowych. Pamiętajcie: „jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech serdeczny zaczyna”. Nie można tylko przestać walczyć, bo wtedy przegra się walkę o coś najpiękniejszego. O dziecko...

10. Kilka słów od Ciebie... 

In vitro jest bardzo trudnym tematem. Niestety nadal dla wielu z nas tematem tabu. Dla mnie w jakimś sensie również, zważywszy na fakt, że nie obnoszę się z tym,
a o moich problemach wiedzą tylko moi rodzice, chłopak (tylko Oni wiedzą o dawstwie) ·i kilka koleżanek połowicznie zna sytuację. Trafia mnie, jak słyszę wypowiedzi co niektórych osób na temat tej formy zapłodnienia. Jacy to oni są wszyscy mądrzy i chcą za nas decydować. Szlag mnie trafia, jak słyszę, co niektóre wypowiedzi. Zważywszy chociażby
na fakt, że część z tycfh ludzi to albo księża albo homoseksualiści albo starzy kawalerowie albo po prostu jakby się „ urwali z choinki „ lub dopiero co wrócili z balu przebierańców. Co oni mogą wiedzieć o macierzyństwie? O tym jak my kobiety strasznie pragniemy mieć przy sobie taką maleńką i bezbronną istotkę, którą będziemy mogły się zająć i zaopiekować. Która będzie dla nas całym naszym światem. Bez której życie nie ma sensu, a rano nie chce nam się wstawać z łóżka.
Ja to wszystko przeżyłam...Bardzo długo wegetowałam, a nie żyłam naprawdę. Czekałam tylko na nią. Całe moje życie toczyło się wokół lekarzy, leków, badań, wizyt itp. Dopiero jak Ona pojawiła się na świecie, wiem jak to jest naprawdę żyć. Ile szczęścia daje mi zwykły dzień, nawet ten pochmurny czy deszczowy.  Wystarczy, że tylko na Nią spojrzę.
Ile to radości daje rodzicowi uśmiechnięta buźka dziecka, wiedzą tylko rodzice. Zwykły spacer mnie cieszy, bo mam Ją. Zwykłe zrobienie zakupów. Tego Wam wszystkim życzę. Takich zwykłych chwil, jakie ja obecnie przeżywam. Dopiero teraz zaczęłam tak naprawdę żyć i cieszyć się najdrobniejszymi sprawami. Nie ważne są dobra materialne, bogactwo
i wszystko, co jest z tym związane. Najważniejsze, że mam Ją!
 
Kiedyś płakałam na myśl o tym, że moje dziecko nie będzie mieć moich genów. Że to jest takie niesprawiedliwe, że nie mogę mieć dzieci, że mam tyle problemów z zajściem
w ciążę, co powinno być tak zwykłą i naturalną rzeczą. Teraz, patrząc na moją Córeczkę, nie mam żadnych wątpliwości... Mam Ją i Ona jest cała moja, cała nasza. Nie chcę innego dziecka. Kocham Ją najbardziej na świecie.
Bóg po coś nas w taki a nie inny sposób doświadcza. My nie wiemy jednak, dlaczego jest tak a nie inaczej. Musimy to przyjąć i się z tym pogodzić. Ja już spełniłam swoje marzenie...Zostałam Mamą. I już nie myślę o tym, co było. Staram się nie patrzeć wstecz.
Nie cofać, nie rozpamiętywać. Chociaż czasami tak się właśnie dzieje. Bo nie da się zapomnieć, nie da się wymazać z pamięci. Ta walka, ta moja droga sprawiła, że mam w sobie więcej pokory, empatii i współczucia dla innych. Poznałam wiele wspaniałych osób
o podobnych problemach.
Patrząc na Nią...Na Jej malutkie rączki, nóżki, wkładając Jej smoka do buzi, tuląc Ją do siebie jak płacze, widząc jak rośnie, rozwija się, jest coraz mądrzejsza, jak śmieje się do nas, poznaje nas...Mogłabym wymieniać godzinami...Wiem, że było WARTO. Drugi raz zrobiłabym dokładnie tak samo, a nawet i więcej, by Ją mieć.
Pamiętajcie...Ja miałam bardzo trudną drogę do macierzyństwa i bardzo trudną, leżącą ciążę. Byłam ten przypadek „ beznadziejny ” jak to dr Z. powiedział, ale jeżeli mi się udało, to uda się każdej z Was. Tego Wam z całego serca życzę i mocno Wam kibicuję. Zawsze służę radą i pomocą. Jeśli któraś z Was miałaby ochotę pogadać, wyżalić się lub o coś zapytać bardzo chętnie pomogę. Proszę wtedy tylko o kontakt przez Anię. Trzymajcie się dziewczyny.;)     
 
 
 
Poprzednie wywiady:
 
P.S. Odpowiadając na wcześniej zadane mi pytanie, TAK, gdyby któraś z czytających mojego bloga kobiet, chciała wziąć udział w tym projekcie, zapraszam serdecznie. Proszę o przesłanie maila na adres: miszelka.imielska@gmail.com
  



20 komentarzy:

  1. Witaj Aniu, czytam Was prawie od samego początku. W momencie, kiedy Ty byłaś w ciąży, ja walczyłam... długo.. kiedy zaczęłaś ten cykl, ja też już byłam w ciąży.. te wywiady to piękna inicjatywa.. Również prowadzę bloga.. zaglądasz do nas czasem ale nie wiesz, że ten komentarz jest ode mnie. Przepraszam, że piszę anonimowo ale zwyczajnie nie chcę, by ktoś wiedział o naszym problemie z zajściem w ciążę.. Nie Ty, inni, którzy nas czytają, nawet rodzina.. Historia Pani Igrek jest wielką walką, dobrze, że ze szczęsliwym zakończeniem.. to cud, cud medycyny... Ilekroć narzekamy na lekarzy, warto zwrócić uwagę na te szczęśliwe histrorię, choć wiem, że trzeba było na to przenaczyć ogrom pieniędzy.. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze się odważy, by o tym napisać, może ja, może dorosnę w końcu do tego... kiedyś jedna z dziewczyn pisała, że nawet mężowi o tym nie opowiedziała tak szczegółowo jak Tobie.. coś w tym jest. Ale ja za każdym razem jak czytam te historię to płaczę.. na chwilę obecną nie byłabym nawet w stanie pisać... Tobie chciałabym powiedzieć jedno: DZIĘKUJĘ :****
    Pozdrawiam
    Aga, mama chłopca dzięki IN VITRO

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aga, bardzo dziękuję za te słowa.. Szczerze? ja też się denerwuje przed publikacją takiego wywiadu.. to dość trudny temat.. ale trzeba o nim mówić.. jeśli tylko kiedyś się zdecydujesz, to zapraszam..
      Buziaki dla Was :-)

      Usuń
  2. Widzicie dziewczyny, nie ma rzeczy niemożliwych :), powyzszy wywiad i mój jests na to dowodem, trzeba chcieć , chcieć chcieć!!NIe poddawać się!!
    ps a ja jak zwykle się wzruszyłam :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bravo! Święta racja.. jeszcze raz dziękuję Kochana...

      Usuń
  3. Jestem aktualnie po 1 transferze. Przede mną chyba najtrudniejsze dni oczekiwania na wynik naszych ogromnych starań. Boję się pomyśleć co zrobię gdy okaże się że i in vitro nie pomoże.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mocno trzymam kciuki, mi najpierw wyszło wysokie hcg , był ogrom radosci i szczęścia a za 2 dni zmalało o połowę i mój ryk, pretensja do całego świata! Okazało sie że najpierw przyjęły się 2 zarodki a po 2 dniach tylko jeden :(, ale jest na świecie, więc uszy do gory i zero stresu!!!! będzie dobrze!!

      Usuń
    2. Miałam transfer tylko 1 zarodka (blastocysty 3AA) i wierzę mocno w jego siłę, ale to co aktualnie przeżywam to istna mieszanka wybuchowa niepewności.

      Usuń
  4. Wielka walka... piękna.. gratulacje.. proszę ucałować Córeczkę ..
    Ewelina

    OdpowiedzUsuń
  5. długa i trudna droga, ale najważniejsze, że tak pieknie się skończyła...

    OdpowiedzUsuń
  6. Czytalam ten wywiad jednym tchem, temat in vitro jest mi bardzo bliski, moja walka o nia o moja coreczke jest juz zakonczona, ale wciaz gdy tylko przypominam sobie jak bylo ciezko, samej to wszystko dzwigac, usmiechac sie do ludzi i udawac ze jest ok, jesli w srodku czuje sie rozpacz...ach nie zapomne tego..moja ciaza rowniez byla bardzo wysokiego ryzyka. Nie powiedzialam nikomu ze znajomych az ciaza byla widoczna, niestety po zlych wynikach badan prenatalnych zylam w ogromnym stresie i bylo czekanie...czekanie na amniopunkcje..czekanie na zdrowe dziecko...ale wiem ze bylo warto,pomimo morza lez, bylo warto. Moja kruszynka urodzila sie rowniez w 8m jako wczesniaczek, niecale 1800 gszczescia. Moja zdrowa coreczka ma juz 1,5 roku i nie ma dnia bym za nia nie dziekowala. Wszystkim starajacym sie zycze duzo sil i wytrwalosci.pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie pisałam o tym w wywiadzie, ale moje wyniki testu Pappa też były złe i dostałam skierowanie na amniopunkcję. Jednak nie zdecydowaliśmy się...co by to dało oprócz wiedzy. I tak nie usunęłabym ciąży. Okazało się, że badanie było źle przeprowadzone. U nas usg wyszło dobrze, ale z badań krwi miałam ryzyko skorygowane zespołu downa 1:230.Pani w laboratorium wzięła pod uwagę mój wiek a nie wiek dawczyni. Zanim doszłam do tego---przepłakałam cały tydzień, przewertowałam cały internet ( i w nim doszłam do tego, by wiek dawczyni podawać ). Konsultowałam się z dr w Łodzi, byliśmy u genetyka w Warszawie. Wszyscy stwierdzili, że źle mi przeprowadzono korelację. Tego strachu, tych zszarganych nerwów nigdy nie zapomnę. Towarzyszyły mi te uczucia przez całą już ciążę. Na każdym badaniu pytałam się, czy moje dziecko jest na pewno zdrowe i czy wszystko jest dobrze. Nawet na porodówce o tym jeszcze myślałam...bałam się i modliłam, by urodziła się zdrowa. Na szczęście jest zdrowa. Wiem, że tego tak nie zostawię i napiszę skargę. Nie chciałam tego robić będąc w ciąży, by nie stresować Maleństwa. Igrek.

    OdpowiedzUsuń
  8. Wszystkiego dobrego dla ciebie i twojego szczęścia.
    Wiara czyni cuda,nie raz to mówiłam:)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ile jest w nas determinacji, ile woli walki, ile sił potrzeba by walczyć ... bo warto walczyć!
    Igrek - jesteś cudownym przykładem, że nie wolno się poddawać. Że trzeba wierzyć, ufać i wciąż mieć nadzieję, nawet, jeżeli inni ją zabierają. Bardzo się cieszę i Gratuluję córeczki :))

    OdpowiedzUsuń
  10. pięknie napisane, dodaje sił i wiary!

    OdpowiedzUsuń
  11. Igrek, przeczytałam Twój wywiad ze trzy razy.. na raty, bo oczy się zaszkliły... serdeczne gratulacje..
    Aniu, dziękuję za ten wywiad..

    OdpowiedzUsuń
  12. Przeczytałam wszystkie historie i muszę napisać swoją . Mam 39 lat od 7 staraliśmy się o dziecko najpierw 3 IUI potem 1 ivf beta pozytywna a przed wizytą usg spadek i załamanie dlaczego ja? po pół roku kolejna próba w innej klinice i nic powrót do pierwszej kliniki i 3 próba - porażka ,znowu zmiana miejsca i kolejna porażka w końcu wchodzi rządowy program kwalifikujemy się bez problemu 5 próba krotki protokół 2 zarodki i klapa i myśli dlaczego przecież za pierwszym razem się udało to co jest nie tak ? po 3 miesiącach 6 próba protokół długi 3 zarodki , które stanęły w 4 dobie - płacz bo transferu nie będzie a potem telefon na następny dzień , że jest zarodek - ładna blastocysta jedziemy na transfer i znowu niespodzianka bo rozwinęła się jeszcze druga słabsza .Po transferze chodzę do pracy i czekam 6 dnia rano nie wytrzymuję i robię test i widzę cień cienia a może sobie wmawiam , że coś jest . Jadę do pracy robię bhcg i huraa jest pozytywny po 2 dniach powtarzam bhcg rośnie ale spadają pozostałe hormony ciążowe konsultacja z lekarzem i zwiększenie dawek ale może to początek końca znowu płacz czekam kolejne 2 dni bhcg rośnie potem wizyta pęcherzykowa i znowu strach czy jest dobrze za tydzień serduszkowa i skierowanie do szpitala - poroniene zagrażające - wypis po kilku dniach przed świętami Bożego Narodzenia 2013 . Na wigilii oficjalnie mówimy , że jestem w 8 tygodniu ciąży . Rok 2014 przyniósł nam upragniony i wyczekany cud w lipcu w 36 tygodniu ciąży po cc urodziła się nasza córeczka Ola . 7 lat walki , kredytów , 6 przebytych stymulacji i transferów zostało uwieńczone cudem narodzin . Gdzie jest kres walki ? Nie wiem bo najpierw miało być 1 ivf potem do 3 razy ale za każdym nieudanym granica się przesuwała , być może byłoby inaczej gdyby nie 1 raz kiedy to dane mi było zobaczyć pozytywną bhcg na krótko być może gdyby nie rządowy program zabrakłoby pieniędzy na dalsze próby może....dziś już się nie dowiem gdzie jest kres walki bo ja już swoją zakończyłam sukcesem - małym cudem , który teraz ma 4 miesiące i smacznie sobie śpi . Może przeczyta to ktoś kto już dochodzi do kresu i może dzięki mojej historii przesunie go dalej i zakończy szczęśliwie jak ja . Nigdy nie traćcie wiary . Ania

    OdpowiedzUsuń
  13. Witam, kochana przeczytałam Twoją historię ze łzami w oczach.Ile człowiek musi wycierpieć żeby mógl doznać szczęścia. Tego upragnionego szczęścia. Ja staram sie o dzieciątko 5 lat. Jestem po nie udanych 2 in vitro. Po pierwszym niestety poroniłam.:/ To było starszne...:( Przy drugiej nic zero. I co będziemy zaczynac znowu od początku..;/ Powiem że dla mnie to wszystko bardzo ciężkie. Mysle nawet o wizycie u psychologa.. Po prostu żeby pogadać wypłakać się,!!

    OdpowiedzUsuń
  14. Witam Was wszystkie. Sledze Wasze wpisy juz od jakiegos czasu. Mieszkam w Anglii i tu mialam dwa icsi. Pierwsze nieudane i drugie chyba tez nie. Za puerwszym razem transfer 2 zarodkow za drugim dwoch blastocyst. Dzis jestem 8 dzien po transferze i zrobilam test . Na tescie jest widoczna druga kreska ale bardzo bladziusienka czy jest jakas szansa? Moge dodac zdjecie ale niewiem jak.

    OdpowiedzUsuń