Długo zastanawiałam się, czy publikować tę historię.. Pisząc o IN VITRO, chciałam pokazać wyłącznie walkę z Happy Endem. Po to, by osobom walczącym o dziecko, dać kopa w dupę, kopa, że warto, że czasami trwa to krótko a czasami bardzo długo ale da się! Ta historia spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Myślałam o niej cały dzień, o tym, co ona przeżyła.. Obiecałam publikację dla niej.. Jest to Kobieta, która utraciła to, co w życiu najważniejsze ale nie utraciła wiary, że to nie KONIEC. Droga Nino, życzę Ci spełnienia w roli mamy, życzę Ci cierpliwości, dobrych lekarzy, życzę Ci dobrych osób wokół siebie.. Mam nadzieję, że niebawem opiszesz mi początek swojej drogi do macierzyństwa. Ogromnie mocno trzymam kciuki za Was...
„Ciągle
walczymy”
Pragnę
opowiedzieć swoją historię, ale wolałabym zachować anonimowość, gdyż pochodzę z
małej miejscowości i pewnie przez większość mieszkańców byłabym wytykana
palcami.
Mam 29 lat,
jestem mężatką od 6 lat. Z mężem poznaliśmy się dwa lata wcześniej. Pracowaliśmy
razem w jednej firmie. Od razu wpadliśmy sobie w oko. Zakochaliśmy się w sobie
do szaleństwa. Już na samym początku wiedzieliśmy, że resztę życia spędzimy
razem. Nie potrafiliśmy wytrzymać bez siebie kilku minut. Robiliśmy wszystko by
spędzać ze sobą jak najwięcej czasu. Postanowiliśmy pobrać się najszybciej jak
to możliwe. Ale ze względów finansowych musieliśmy czekać dwa lata. Wesele, jak
wesele. Nieduże, skromne. Ale to nie było ważne. Najważniejsze było to, że w
końcu zamieszkamy razem. Zaraz po ślubie zamieszkaliśmy u moich rodziców.
Mieliśmy w planach jakiś własny kąt, i co najważniejsze powiększenie rodziny. I
tu zaczęły się prawdziwe problemy. Po roku starań o dziecko byliśmy zaskoczeni,
że na teście nie pojawiają się dwie kreski. „Coś musi być nie tak” –
stwierdziłam. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko, więc postanowiliśmy poradzić się
lekarza. Miejscowi ginekolodzy bardzo szybko rozłożyli ręce nad naszym
przypadkiem, chociaż nikt do końca nie powiedział nam, co się dzieje. Jaka jest
przyczyna niepowodzeń? Udaliśmy się wraz z mężem do jednej z renomowanych klinik
leczenia niepłodności. Byliśmy pełni obaw, ale również nadziei. Ale to co
usłyszeliśmy od lekarza, było dla nas ciosem w samo serce. „Ma pani obustronne
wodniaki jajowodów. Możecie państwo zapomnieć o naturalnej ciąży. Pozostaje in
vitro” – powiedziała pani ginekolog. Nie mogliśmy uwierzyć w to, co do nas
mówiła. „To jest niemożliwe! Tak nie miało wyglądać nasze życie.” – mówiłam.
Postanowiliśmy poradzić się innego lekarza. Wizyty w innych klinikach powtórzyły
postawioną diagnozę. Zawalił nam się cały świat. Gdyby nie mąż, nie poradziłabym
sobie. Wina leżała po mojej stronie. Bałam się, że mój ukochany mąż zostawi
mnie. Bardzo chciał mieć dziecko. Po kilku miesiącach przemyśleń postanowiliśmy
wziąć się w garść i zacząć walkę o nasze szczęście. Nie mieliśmy nic przeciwko
in vitro. Jeśli w inny sposób nie można, spróbujemy sztucznego zapłodnienia.
Problem tkwił w finansach. Procedura in vitro była bardzo kosztowna. W międzyczasie wynajęliśmy sobie z mężem małe mieszkanko. W 2009 roku zaczęliśmy
procedurę in vitro. Musieliśmy zaciągnąć kredyt w banku, gdyż nie mieliśmy
wystarczającej ilości pieniędzy. Pierwsze badania, wizyty i strach przed
pierwszą próbą zapłodnienia. Przechodziłam pierwszą stymulację hormonalną, w
celu wyhodowania sporej ilości komórek jajowych. W związku z tym, iż mam również
Zespół Policystycznych Jajników, byłam narażona na ryzyko przestymulowania,
dlatego pobrano mi niedojrzałe komórki, które dojrzewały poza moim organizmem.
Zapłodniono wtedy 12 komórek. Dwie z nich podano mi podczas pierwszego
transferu. Dwa tygodnie od transferu miałam wykonać test ciążowy, który miał
potwierdzić bądź wykluczyć ewentualną ciąże. Niestety test był negatywny.
Załamałam się, ale wiedziała, że mamy jeszcze zamrożone 10 zarodków, które
czekają na nas. Kolejne próby, kolejne niepowodzenia. Za każdym razem nam się
nie udawało. Minęły dwa lata. Ja nadal nie byłam w ciąży. „Już nigdy nie
będziemy mieć dzieci. Nie chcę tak żyć.” – mówiłam. Jednak mój mąż się nie
poddawał. Dzięki niemu chciałam walczyć. Dla siebie, ale przede wszystkim dla
niego. W roku 2013 nie mieliśmy już żadnego zarodka i co najgorsze pieniędzy by
móc starać się ponownie. W między czasie przeprowadziliśmy się z mężem do
większego mieszkania. Nowy rok, nowe mieszkanie, nowe perspektywy. Mieliśmy
ogromne chęci walki o nasze szczęście. Dowiedzieliśmy się, że weszła w życie
ustawa o refundacji in vitro. Od razu pojechaliśmy z mężem do kliniki. Był to
wrzesień 2013 rok. W klinice zostaliśmy poinformowani, że jest bardzo dużo
chętnych i jesteśmy na 170 miejscu na liście rezerwowych. Czyli mogliśmy liczyć
na refundację być może dopiero w 2015 roku. Znów życie przewróciło mi się do
góry nogami. Nie chcieliśmy już czekać. Chcieliśmy już, w tej chwili mieć
dziecko. Cóż, musieliśmy czekać. Nie było nas stać na prywatne in vitro. W
listopadzie 2013 r. zdarzył się cud. Zadzwonili do mnie z kliniki i powiedzieli,
że już w grudniu mogę podejść do stymulacji w programie ministerialnym.
Myślałam, że śnię. Mieliśmy czekać dwa lata, a tu już w grudniu mieliśmy swoją
szansę. Pod koniec grudnia miałam stymulację. Tym razem przeprowadzono ją do
końca. Pobrano mi 11 dojrzałych komórek. Ale niestety zapłodniły się tylko trzy.
Ostatecznie przetrwał tylko jeden zarodek, który bardzo pięknie się dzielił.
Baliśmy się z mężem bardzo, ale mieliśmy nadzieje, że ten jeden zarodek będzie
silny. Nie wierzyliśmy jednak, że się uda po poprzednich pięciu niepowodzeniach.
4 stycznia 2014 roku mieliśmy transfer naszego zarodka. Miałam ryzyko
przestymulowania, ale na szczęście nic się nie wydarzyło. Dziesięć dni po
transferze po kryjomu przed mężem wykonałam test ciążowy. Byłam pewna, że znów
zobaczę tylko jedną kreskę. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Pierwszy raz od 6
lat ujrzałam na teście dwie kreski. Krzyczałam i płakałam z radości. Od razu
zadzwoniłam do męża do pracy i z płaczem powiedziałam o ciąży. Mąż nie mógł
uwierzyć, nie potrafił wtedy nawet się cieszyć. Gdy wrócił z pracy przytulaliśmy
się i płakaliśmy oboje przez kilka godzin. By upewnić się na 100% szybko
pojechałam na badanie z krwi, które potwierdziło wynik. Wynik HCG rósł szybko,
co oznaczało, że ciąża się rozwija. Za kilka tygodni mieliśmy pierwszą wizytę i
pierwsze USG. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy z mężem na monitorze bijące
serduszko naszego dzieciątka. To był nasz cud. Baliśmy się bardzo o nasze
dziecko. Czy wszystko będzie dobrze, czy się uda. Minęły te najbardziej
ryzykowne trzy miesiące ciąży. Cieszyliśmy się bardzo. Rósł mi brzuszek, którym
chwaliłam się wszystkim ludziom. Byliśmy najszczęśliwsi na świecie. Pod koniec
marca mieliśmy pierwsze USG genetyczne, na którym poznaliśmy płeć naszego
dziecka i widzieliśmy jego poszczególne organy. To chłopiec. Wszystko wskazywało
na to, że jest zdrowy. Pierwszy raz w życiu widziałam męża takiego szczęśliwego.
Pierwsze dziecko i to jeszcze syn. Na początku kwietnia mieliśmy kolejną wizytę
u lekarza. Widzieliśmy już całkiem sporego naszego Synka i jego zdrowo bijące
serce. Byłam pewna tej ciąży. Wiedziałam, że nic złego już się nie stanie. 14
kwietnia stało się jednak inaczej. Leżałam sobie na łóżku i w pewnym momencie
wypłynęły ze mnie wody. Zaczęłam krzyczeć, byłam przerażona. Zawołałam mamę,
żeby szybko zadzwoniła na pogotowie. Leżałam, a pode mną była ogromna plama.
Zadzwoniłam do męża do pracy i z płaczem błagałam, żeby szybko przyjechał, bo
coś się stało. Pogotowie zabrało mnie do szpitala. Tam przyjął mnie lekarz,
który powiedział, że pękł mi pęcherz płodowy i wypłynęły mi wszystkie wody.
Dziecko żyło. Lekarz powiedział, że w ciągu najbliższych kilku godzin dziecko
umrze. „To nie dzieje się naprawdę. Ja chcę się obudzić!” – płakałam razem z
mężem. „Co my teraz zrobimy? Jak będziemy dalej żyć?”. Minęła jedna doba, potem
kolejna a nasze dziecko cały czas żyło. Serduszko biło mu cały czas tak samo.
Mieliśmy nadzieję, że może wszystko będzie dobrze. 16 kwietnia poproszono mnie
do gabinetu lekarskiego, w którym czekało na mnie czterech lekarzy. „Proszę pani
rośnie stan zapalny. Jest pani narażona na zakażenie sepsą. Dziecko i tak umrze
musimy wywołać poronienie” – powiedział lekarz. Nie docierało do mnie to co
mówili. Rozmawiali jeszcze z mężem. Musieliśmy podjąć decyzję. Około godziny
11:00 podano mi tabletki poronne. Płakaliśmy strasznie. „Dlaczego tak musiało
się stać? Dlaczego znowu my?” – mówił mąż. Po kilku godzinach po podaniu
tabletek zaczęłam mieć straszne bóle. To były bóle porodowe. Były nie do
wytrzymania. Myślałam, że nie dam rady. Gdyby to był normalny poród,
przetrzymałabym wszystko. Ale ja musiałam rodzić martwe dziecko. Około godziny
15:00 urodziłam naszego małego, martwego synka. Bałam się go zobaczyć. Nie
wiedziałam jak wygląda. Wolałam zapamiętać go takim jakim sobie go wyobrażałam.
Myślałam, że pęknie mi serce. Myślałam, że umrę z żalu i tęsknoty. Szukałam
brzucha, wspominałam każdą chwilę z dzidziusiem w brzuszku. Bałam się wrócić do
domu, do miejsca w którym nosiłam nasze dziecko. Do miejsca w którym było z
nami. Po wyjściu ze szpitala zamieszkaliśmy z mężem u mamy. Nie potrafiłam
wrócić do domu. Mąż wziął dwa tygodnie urlopu, by być przy mnie a ja przy nim.
Cierpiał równie mocno jak ja. On tak bardzo czekał na swojego syna. Nie mogliśmy
poradzić sobie z naszą stratą. Minęły dziewięć miesięcy od tej tragedii.
Jesteśmy już rodzicami małego Aniołka, który czuwa nad nami. Cały czas tęsknimy
za naszym dzieckiem. Nikt już nie zastąpi nam naszego syna. Ale pragniemy mieć
dziecko, które będziemy kochać równie mocno i które być może wypełni choć trochę
tą pustkę po naszym kochanym Bartusiu. Zrobię wszystko by usłyszeć słowo „mama”
a mój mąż, którego kocham nad życie usłyszał słowo „tata”. Od poronienia
mieliśmy już dwa nieudane transfery, ale nie poddajemy się.
Walczymy
dalej!
Bardzo smutne :(. Jedyne co w tej sytuacji mam siłę napisać, to nie poddawajcie się :(. Życzę Wam dużo sił i szczęścia.
OdpowiedzUsuńWyrazy ogromnego współczucia... Bardzo mi przykro... Życzę Wam powodzenia w drodze do upragnionego SZCZĘŚCIA. Pozdrowienia.
OdpowiedzUsuńPo takiej historii po pięciokroc doceniam szczęście jakie mnie spotkało córka. Nie dawajcie się bo w was jest siła i jak raz się udało to następny tez. Bardzo , bardzo za was trzymam kciuki. Jestem z wami sercem.
OdpowiedzUsuńBoże... Niechaj doczekają się dziecka :(
OdpowiedzUsuńŁzy mam na policzkach:((( Nina życzę Wam abyście zostali rodzicami jak najszybciej!!!
OdpowiedzUsuńW takich przypadkach in vitro jest bardzo zasadne. Moze tez warto pomyśleć o adopcji. Ta droga jest jednak równie długa i niepewna... Powodzenia!
OdpowiedzUsuńTak bardzo trzymam kciuki żeby się udało..
OdpowiedzUsuńWierzę, że w końcu Wam się uda i nastąpi to szybciej niż przypuszczacie. Powodzenia!
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki !
OdpowiedzUsuńCałym sercem was wspieram. Marta
OdpowiedzUsuńDziękuję za te wszystkie miłe słowa. Mam nadzieję, że w końcu się spełnią. Czasami zaczynać wątpić, że kiedyś zostanę mamą, ale nie wyobrażam sobie życia bez dziecka. Pozostało mi tylko wierzyć, że się uda.
OdpowiedzUsuńZ całego serca życzę Ci spełnienia, wiara potrafi zdziałać cuda, wiem coś o tym , sama jestem mamą 4 Aniołków i spaniałego Synka, który teraz leży obok (nasza walka trwała 7lat). Wiele razy traciłam nadzieję, niezlicze ile łez wypłakałam.
UsuńJeszcze raz życzę Ci spełnienia największego marzenia, walcz i wierz że pewnego dnia się spełni.
Po przeczytaniu tej historii . To łzy do oczów mi się cisną . Też miałam w podobnym terminie transfer i niestety poroniłam . To straszne kiedy człowiek coś takiego przeżywa . Jest i pozostaje ból nie do opisania .
OdpowiedzUsuńCałym sercem jestem z Wami i życzę dużo sił do dalszej walki:)
A czy mogłabym się dowiedzieć, w którym tygodniu poroniłaś i co było tego przyczyną. Mogłabym dowiedzieć się o Tobie czegoś więcej. Przepraszam za bezpośredniość ale jest mi troszkę lżej jeżeli ktoś mnie rozumie i przeżył podobną tragedię. Dziękuję z góry. Pozdrawiam Nina
OdpowiedzUsuńTak niema problemu . Poroniłam w 12 tygodniu .Problemem u nas jest genetyka . Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńWspółczuję. Naprawdę wiem co to znaczy. A jak to zdiagnozowano? Jeśli można wiedzieć. Ile lat się staracie? Macie już dziecko?
OdpowiedzUsuńWykonaliśmy badania genetyczne . Mam za sobą dwa poronienia i kilkanaście podejść na swoich komórkach i KD.
OdpowiedzUsuńA dziecka jak nie było tak i niema :( Chociaż po tylu latach starań brak mi już sił , ale walczymy dalej :)
Pozdrawiam
Doskonale wiem co przeżywacie. Nie chcę się narzucać, ale może masz ochotę czasami porozmawiać? Ja jestem chętna, ponieważ w moim pobliżu nie ma osoby, która by mnie rozumiała. Zawsze w "kupie" raźniej. Jeśli będziesz miała tylko chęć to odezwij się. Mój e-mail ninka1807@wp.pl.
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki. Wierzę, że w końcu nam się uda :)
Zawsze razem jest lepiej .Dziękuję :)
OdpowiedzUsuńWitaj Nino.Czytając Twoją historię płakałam bo dobrze wiem jak to jest .Sama walczyłam o to by zostać mamą.Udało się dzięki in vitro doczekałam się dwóch córeczek blizniaczek.Życzę ci z całego serca byś została mamą,walcz dalej i nie poddawaj się .Trzymam mocno kciuki .
OdpowiedzUsuńZycze z calego serca upragnionego dzidziusia! Musi w koncu sie udac! Duzo sil,pozdrawiam serdecznie dzielna kobietko:)
OdpowiedzUsuńNiestety, życie pisze różne scenariusze, ale wierzę, że Nina w końcu doczeka się swojego maleństwa. Ma już jedną najważniejszą informację - może być w ciąży. Ja nadal czekam, jak długo jeszcze? Historie z happy endem dają nadzieję, te w których on jeszcze nie nastąpił dają wiarę i ukazują siłę człowieka. Jesteśmy w stanie wiele znieść w drodze po nasze szczęście. Ja wierzę tylko w szczęśliwe zakończenia.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za te wszystkie słowa. Zawsze mi lepiej jak wiem, że ktoś mnie rozumie. Jest mi strasznie cięzko i nie wiem ile jeszcze zdołam wytrzymac ale wiem jedno nie widzę dla siebie innego scenariusza na życie niż dziecko.
OdpowiedzUsuń